Sam podlegam prawu grzybiarza. W sobotę i niedzielę walczę już w okolicach godziny 5.30 rano z ciepłą kołdrą i miękką poduszką. To go or not to go? Iść czy nie iść? Oto jest pytanie. Iść! Nigdy nie żałowałem swojej decyzji. Zawsze wracałem z koszem pełnym prawdziwków, podgrzybków i kurek. Rano grzyby lśnią, mokre od rosy. Ledwo je widać w mroku, nim wstanie słońce. Skrywają się w mchu i wrzosie. W lasach, które odwiedzam, mają swoje stanowiska pszczelarze. Przechodząc z jednego lasu w drugi, spoglądam w stronę uli rozłożonych jeden koło drugiego. Podziwiam trud pszczół, w ustach czuję smak miodu. Bacznie obserwuję pajęczyny i zwinne pajączki. Najpiękniejsze są po deszczu, gdy delikatna nić dźwiga na sobie dziesiątki małych kropel wody. To samo dotyczy wszelkiej roślinności. I szukam, rozglądam się, wypatruję brązowych kapeluszy.
Co potem? Potem jest zima, grudzień, Wigilia, choinka, prezenty, uśmiechy, kolędy i… suszone grzyby. Te same, których piękno podziwialiśmy niekiedy przez pięć minut, zanim je zebraliśmy. A ile było przy tym radości?!
Zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć z lasu.
(kliknij zdjęcie)